29.11.2013
28.11.2013
Death Guard - brother Dratio
Pod wpływem lektury Ucieczki Eisensteina zainspirowany historią Gwardii Śmierci postanowiłem przemalować swoich testowych Chosenów w barwy marines Mortariona.
Efekt w postaci pierwszego z nich zamieszczam poniżej.
Efekt w postaci pierwszego z nich zamieszczam poniżej.
27.11.2013
Onyx Knights Dreadnought
Po kilku tygodniach kombinowania (sic!) w końcu mam chyba nazwę dla swojego zakonu Astartes.
Werbelki... trrrrrrr....
ONYX KNIGHTS!
tum dum duuuuuum (*dramatic lemur sound)
Nazwa ta uważam, jest odpowiednio patetyczna, napuszona, przesadzona i nie-oryginalna zgodnie z duchem kodeksu Guillimana.
Onyksowi Rycerze są zakonem wywodzącym się mniej lub bardziej bezpośrednio od Imperialnych Pięści. Są tak samo uparci, twardogłowi i odporni na zdrowy rozsądek. A przy tym lubią sobie postrzelać z bolterów do xenosów, psykerów i heretyków. Wszystko rzecz jasna w imię Imperatora.
Jak u większości Adeptus Astartes definicja strachu jest wykreślona z programu szkolenia Onyksowego Rycerstwa. Rzecz jasna w związku z tym ponoszą w bitwach dość spore straty. Z reguły są zbyt skoncentrowani na skrupulatnym eliminowaniu wrogów Imperatora aby zauważyć okazję do zastosowania manewru zwanego wycofaniem się na z góry upatrzone pozycje. Skutkiem tego bracia rekruterzy mają pełne ręce roboty przez 365 dni terrańskiego roku.
W ramach celebracji wkopania kamienia węgielnego pod mury chapter house'u prezentuję dzisiaj zwłoki jednego z bardziej zasłużonych weteranów moich marines. Zwłoki te są zamknięte w szczelnym sarkofagu, który utrzymuje je w stanie zawieszenia pomiędzy życiem a śmiercią. Jako że taka forma bytu jest dość frustrująca operator drednota jest zawsze bardziej niż chętny na to, aby sprawdzić w realnych warunkach nowe typy naboi od zakonnych techmarynarzy. Oczywiście ku chwale Imperatora!
Werbelki... trrrrrrr....
ONYX KNIGHTS!
tum dum duuuuuum (*dramatic lemur sound)
Nazwa ta uważam, jest odpowiednio patetyczna, napuszona, przesadzona i nie-oryginalna zgodnie z duchem kodeksu Guillimana.
Onyksowi Rycerze są zakonem wywodzącym się mniej lub bardziej bezpośrednio od Imperialnych Pięści. Są tak samo uparci, twardogłowi i odporni na zdrowy rozsądek. A przy tym lubią sobie postrzelać z bolterów do xenosów, psykerów i heretyków. Wszystko rzecz jasna w imię Imperatora.
Jak u większości Adeptus Astartes definicja strachu jest wykreślona z programu szkolenia Onyksowego Rycerstwa. Rzecz jasna w związku z tym ponoszą w bitwach dość spore straty. Z reguły są zbyt skoncentrowani na skrupulatnym eliminowaniu wrogów Imperatora aby zauważyć okazję do zastosowania manewru zwanego wycofaniem się na z góry upatrzone pozycje. Skutkiem tego bracia rekruterzy mają pełne ręce roboty przez 365 dni terrańskiego roku.
W ramach celebracji wkopania kamienia węgielnego pod mury chapter house'u prezentuję dzisiaj zwłoki jednego z bardziej zasłużonych weteranów moich marines. Zwłoki te są zamknięte w szczelnym sarkofagu, który utrzymuje je w stanie zawieszenia pomiędzy życiem a śmiercią. Jako że taka forma bytu jest dość frustrująca operator drednota jest zawsze bardziej niż chętny na to, aby sprawdzić w realnych warunkach nowe typy naboi od zakonnych techmarynarzy. Oczywiście ku chwale Imperatora!
26.11.2013
Blood For The Blood God!
Jako, że cała blogosfera wzdłuż i wszerz zdążyła się rozpisać na temat tej farbki, to ja dodam od siebie tylko tyle, że wszystko co mówią ludziska to jest prawda :-)
Blood For The Blood God jest po prostu rewelacyjna! Na palcu wygląda jak najprawdziwsza jucha, na figurkach też, choć większość zdjęć nie oddaje w pełni ducha tego efektu (ze względu na specyficzny połysk, taki jak prawdziwej krwi).
Dodam tylko od siebie, że "brush flicking" (czyli pstrykanie palcem o włosie mające na celu sprowadzenie miliona małych kropeczek posoki na wybrany model) wymaga chyba odpowiednio sztywnego pędzla i w moim przypadku był trudny do uzyskania. Tzn. 95% farby znalazła się wszędzie tylko nie na figurce :-)
Efekty swoich krwawych zmagań przestawiam na załączonych fotkach.
Blood For The Blood God jest po prostu rewelacyjna! Na palcu wygląda jak najprawdziwsza jucha, na figurkach też, choć większość zdjęć nie oddaje w pełni ducha tego efektu (ze względu na specyficzny połysk, taki jak prawdziwej krwi).
Dodam tylko od siebie, że "brush flicking" (czyli pstrykanie palcem o włosie mające na celu sprowadzenie miliona małych kropeczek posoki na wybrany model) wymaga chyba odpowiednio sztywnego pędzla i w moim przypadku był trudny do uzyskania. Tzn. 95% farby znalazła się wszędzie tylko nie na figurce :-)
Efekty swoich krwawych zmagań przestawiam na załączonych fotkach.
25.11.2013
Ucieczka Eisensteina
Każdy ma swoje przyzwyczajenia, wypaczenia i natręctwa (lub inne emanacje wpływu chaosu). Jednym z wielu moich jest fakt, że każdą gazetę czy magazyn zaczynam czytać od końca - zawsze.
Nie powinno więc nikogo zdziwić, że przeczytawszy piątą książkę z cyklu Herezji Horusa przeszedłem do czwartej :-)
Konsumpcję książki zacząłem jednak od początku (czytanie od końca powieści byłoby już ewidentną oznaką całkowitej herezji). Świetnym pomysłem w całej serii jest lista Dramatis Personae zamieszczona na początku, która pozwala czytelnikowi poznać mniej więcej o kim będzie opowieść. Ucieczka Eisensteina oprócz sztandarowych postaci występujących w całym cyklu przedstawia losy Gwardii Śmierci wraz z ich prymarchą Mortarionem. W książce pojawiają się też Imperialne Pięści (jak na "dobrych marines" wcale nie tacy mili) oraz Milczące Siostry czyli wersja alfa Adeptas Sororitas ;-)
Ogólnie jest grubo. Główny bohater znowu jest bedmaderfakierem i rzeźnikiem, a zarazem dowódcą jednej z mniej ważnych kompanii w legionie Adeptus Astartes, który jest na ostatniej prostej drogi ku herezji. Ciekawym smaczkiem jest pojawianie się postaci oraz wzmianki o wydarzeniach opisanych w pozostałych książkach serii.
I znów podobnie jak w Fulgrimie mamy opisane losy Marines, którzy przeszli na ciemną stronę Immaterium oraz mechanizmy jakie za tym stały. Bogowie Chaosu nie są tępi i do każdego potrafią dotrzeć inną drogą.
A mówiąc o tym. Każdy entuzjasta Warhammerowego uniwersum od czasu do czasu zadaje sobie pytanie: "Jak można zostać wyznawcą Nurgla?" W końcu Khorn daje krzepę w łapach, adrenalinę i zwycięstwo. Tzeentch daje rewelacyjne możliwości poszukiwaczom potęgi i wiedzy. Slaanesh zaspokoi potrzeby tych, których potrzeby nie są specjalnie oryginalne, ale Nurgiel? Zamieni Cię co najwyżej w kupę śmierdzącego łajna wokół którego latają muchy.
I właśnie na to pytanie stara się odpowiedzieć autor Ucieczki Eisensteina. Czy jest to odpowiedź satysfakcjonująca? O tym przekona się każdy kto przeczyta książkę.
Dla mnie jest. Co więcej uważam Eisensteina za jeszcze ciekawszą pozycję od Fulgrima! Jednym słowem - gorąco polecam!
Nie powinno więc nikogo zdziwić, że przeczytawszy piątą książkę z cyklu Herezji Horusa przeszedłem do czwartej :-)
Konsumpcję książki zacząłem jednak od początku (czytanie od końca powieści byłoby już ewidentną oznaką całkowitej herezji). Świetnym pomysłem w całej serii jest lista Dramatis Personae zamieszczona na początku, która pozwala czytelnikowi poznać mniej więcej o kim będzie opowieść. Ucieczka Eisensteina oprócz sztandarowych postaci występujących w całym cyklu przedstawia losy Gwardii Śmierci wraz z ich prymarchą Mortarionem. W książce pojawiają się też Imperialne Pięści (jak na "dobrych marines" wcale nie tacy mili) oraz Milczące Siostry czyli wersja alfa Adeptas Sororitas ;-)
Ogólnie jest grubo. Główny bohater znowu jest bedmaderfakierem i rzeźnikiem, a zarazem dowódcą jednej z mniej ważnych kompanii w legionie Adeptus Astartes, który jest na ostatniej prostej drogi ku herezji. Ciekawym smaczkiem jest pojawianie się postaci oraz wzmianki o wydarzeniach opisanych w pozostałych książkach serii.
I znów podobnie jak w Fulgrimie mamy opisane losy Marines, którzy przeszli na ciemną stronę Immaterium oraz mechanizmy jakie za tym stały. Bogowie Chaosu nie są tępi i do każdego potrafią dotrzeć inną drogą.
A mówiąc o tym. Każdy entuzjasta Warhammerowego uniwersum od czasu do czasu zadaje sobie pytanie: "Jak można zostać wyznawcą Nurgla?" W końcu Khorn daje krzepę w łapach, adrenalinę i zwycięstwo. Tzeentch daje rewelacyjne możliwości poszukiwaczom potęgi i wiedzy. Slaanesh zaspokoi potrzeby tych, których potrzeby nie są specjalnie oryginalne, ale Nurgiel? Zamieni Cię co najwyżej w kupę śmierdzącego łajna wokół którego latają muchy.
I właśnie na to pytanie stara się odpowiedzieć autor Ucieczki Eisensteina. Czy jest to odpowiedź satysfakcjonująca? O tym przekona się każdy kto przeczyta książkę.
Dla mnie jest. Co więcej uważam Eisensteina za jeszcze ciekawszą pozycję od Fulgrima! Jednym słowem - gorąco polecam!
24.11.2013
Imperatorska Progenitura
Znalezione na fejsie, autor nieznany, ale rozbawiło mnie i chyba nie wymaga większego komentarza :-)
Nie ogarniam tylko czemu Lionel zadźgał pikaczu.
Nie ogarniam tylko czemu Lionel zadźgał pikaczu.
21.11.2013
Fulgrim
Nigdy nie byłem fanem książek pisanych pod gry. Sam pomysł kojarzy mi się ze sztuką użytkową tworzoną w czasach socrealizmu. Tym bardziej, że losowe opowiadania ze świata Warhammera 40k które zdarzało mi się od czasu do czasu przeczytać były co najmniej średnie, jeśli nie marne.
Aż któregoś dnia natknąłem się na niepozorną książkę na półce w Empiku. Jako, że ostatnimi czasu maluję swój własny zakon Adeptus Astartes postanowiłem dokształcić się trochę w łorhamerowym fluffie. Chwila słabości i Fulgrim opuścił sklep w reklamówce trzymanej przeze mnie.
Konsumowanie nowego nabytku zacząłem od okładki, która zawiera całkiem przyjemną dla oka i inspirującą dla wyobraźni scenę walki Dzieci Imperatora z Żelaznymi Rękami. A dalej było tylko lepiej!
Książka napisana (i przetłumaczona) jest dość sprawnie. Jest to lektura, którą można czytać z przyjemnością, bez dłużyzn a przy tym język nie jest koślawy jak to bywa w niektórych pozycjach sci-fi klasy Z.
Opowiedziana historia wciąga i pochłania. Co więcej, mimo że zacząłem serię od piątego tomu nie czułem braku poprzednich książek. Po części dlatego, że każda powieść z serii Horusowej Herezji opowiada te same dzieje oczami innego bohatera.
Nie będę tutaj spoilował zawartości. Powiem tylko, że dzięki książce polubiłem Slaaneshowych Marinesów. Pozwoliła mi ona zrozumieć ich dramatyczną ścieżkę ku zagładzie i od dzisiaj już nie patrzę na nich wyłącznie jako na marinesów w dziwnych kolorkach i zbrojach noszących gitary zamiast bolterów ;-)
Zdecydowanie polecam każdemu fanowi WH40k, ale też i miłośnikom sci-fi jako takiego. Kawał solidnej space-opery o legionie marinesów wyraźnie zainspirowanym starożytną Grecją i Rzymem, o ich dążeniach do absolutnej perfekcji, które w konsekwencji doprowadziły do całkowitej dekadencji ich elit.
Aż któregoś dnia natknąłem się na niepozorną książkę na półce w Empiku. Jako, że ostatnimi czasu maluję swój własny zakon Adeptus Astartes postanowiłem dokształcić się trochę w łorhamerowym fluffie. Chwila słabości i Fulgrim opuścił sklep w reklamówce trzymanej przeze mnie.
Konsumowanie nowego nabytku zacząłem od okładki, która zawiera całkiem przyjemną dla oka i inspirującą dla wyobraźni scenę walki Dzieci Imperatora z Żelaznymi Rękami. A dalej było tylko lepiej!
Książka napisana (i przetłumaczona) jest dość sprawnie. Jest to lektura, którą można czytać z przyjemnością, bez dłużyzn a przy tym język nie jest koślawy jak to bywa w niektórych pozycjach sci-fi klasy Z.
Opowiedziana historia wciąga i pochłania. Co więcej, mimo że zacząłem serię od piątego tomu nie czułem braku poprzednich książek. Po części dlatego, że każda powieść z serii Horusowej Herezji opowiada te same dzieje oczami innego bohatera.
Nie będę tutaj spoilował zawartości. Powiem tylko, że dzięki książce polubiłem Slaaneshowych Marinesów. Pozwoliła mi ona zrozumieć ich dramatyczną ścieżkę ku zagładzie i od dzisiaj już nie patrzę na nich wyłącznie jako na marinesów w dziwnych kolorkach i zbrojach noszących gitary zamiast bolterów ;-)
Zdecydowanie polecam każdemu fanowi WH40k, ale też i miłośnikom sci-fi jako takiego. Kawał solidnej space-opery o legionie marinesów wyraźnie zainspirowanym starożytną Grecją i Rzymem, o ich dążeniach do absolutnej perfekcji, które w konsekwencji doprowadziły do całkowitej dekadencji ich elit.
18.11.2013
Agrellan Earth
Kolejna farbka z serii nowych efektów od GW. Tym razem coś co chciałem wypróbować jak tylko zobaczyłem próbki efektów w białym karle.
Agrellan Earth ma w praktyce chyba tylko jedno zastosowanie - nakładamy ją grubą warstwą na podstawkę, aby po wyschnięciu uzyskać efekt zeschniętej ziemi. Brzmi nieźle? Sprawdziłem jak to wygląda w praktyce.
Farba ma problem z trzymaniem konsystencji w związku z czym trzeba nią solidnie potrząść przez co najmniej kilkanaście sekund! Jest to o tyle istotne, że aby uzyskać dobry efekt konsystencja i grubość muszą być odpowiednie. Jakie?
Konsystencja musi być gęsta lecz nie za gęsta - w żadnym wypadku cieknąca gdyż efekt będzie mizerny!
Co do grubości warstwy, powiedziałbym że optimum to jakieś 2-3mm. Dlaczego? Zbyt mała ilość farby nie jest w stanie odpowiednio popękać po wyschnięciu.
Dobrym pomysłem jest też uprzednie pomalowanie podstawki na jakiś ciemny brąz, będzie ładnie przenikał spod popękanej warstwy piaskowej ziemi.
Miejsca, które nie wyszły należycie można ratować Agrax Earthshadem lub trawką statyczną, koniecznie zeschniętego koloru.
Werdykt z mojej strony - rewelacyjny efekt choć wymaga lekkiej wprawy. Po 1-2 testowych figurkach myślę że nie będzie problemu ze stosowaniem Agrellan Earth na każdym kolejnym modelu.
Agrellan Earth ma w praktyce chyba tylko jedno zastosowanie - nakładamy ją grubą warstwą na podstawkę, aby po wyschnięciu uzyskać efekt zeschniętej ziemi. Brzmi nieźle? Sprawdziłem jak to wygląda w praktyce.
Farba ma problem z trzymaniem konsystencji w związku z czym trzeba nią solidnie potrząść przez co najmniej kilkanaście sekund! Jest to o tyle istotne, że aby uzyskać dobry efekt konsystencja i grubość muszą być odpowiednie. Jakie?
Konsystencja musi być gęsta lecz nie za gęsta - w żadnym wypadku cieknąca gdyż efekt będzie mizerny!
Co do grubości warstwy, powiedziałbym że optimum to jakieś 2-3mm. Dlaczego? Zbyt mała ilość farby nie jest w stanie odpowiednio popękać po wyschnięciu.
Dobrym pomysłem jest też uprzednie pomalowanie podstawki na jakiś ciemny brąz, będzie ładnie przenikał spod popękanej warstwy piaskowej ziemi.
Miejsca, które nie wyszły należycie można ratować Agrax Earthshadem lub trawką statyczną, koniecznie zeschniętego koloru.
Werdykt z mojej strony - rewelacyjny efekt choć wymaga lekkiej wprawy. Po 1-2 testowych figurkach myślę że nie będzie problemu ze stosowaniem Agrellan Earth na każdym kolejnym modelu.
17.11.2013
Typhus Corrosion
O nowych "technicznych" farbkach do efektów specjalnych przeczytałem w zapowiedziach w najnowszym White Dwarfie. Szczerze mówiąc mimo ładnych obrazków podchodziłem do tematu bardzo sceptycznie. Szczególnie, że jako fanboy GW nie korzystam praktycznie z żadnych innych farb niż cytadelek i tym samym nie mam doświadczenia w używaniu specjalnych efektów czy pigmentów.
Mimo wszystko postanowiłem wypróbować jak nowe rozwiązania sprawdzą się w moim arsenale malarskim. Na pierwszy ogień poszedł Typhus Corrosion.
Według opisu producenta jest to farba dedykowana do robienia oleistych zacieków na pojazdach.
Parafrazując klasykę z górnej półki amerykańskiej kinematografii: I put it's name to the test.
Pierwszy kontakt z farbką jest pozytywny. Cieknie jak trzeba i dobrze wnika w szpary. Po wyschnięciu przyjmuje barwę bardzo ciemnego brudnego brązu (mniej lub bardziej w stylu starego devlan mud). Dodatkowym efektem są malutkie grudki, które widoczne są na zdjęciach.
I teraz sposoby są dwa.
1. Można zostawić jak jest, wygląda to wtedy jak stary zeschnięty olej, który wyciekł sobie kiedyś z silnika lub innych istotnych części pojazdu. (Efekt widać w okolicach czaszki pomiędzy wyrzutnią granatów a gąsienicą na zdjęciu powyżej).
2. Drybrush. Jeśli użyjemy pomarańczy i brązów - wyjdzie fajna rdza. Jeśli brązów i żółci wyjdzie błocko.
(widać to na gąsienicach i w dolnej części pojazdu).
Ocenę efektów w moim wydaniu pozostawiam szanownym czytaczom tego posta.
W mojej własnej opinii farbka jest jak najbardziej OK i na stałe zagości u mnie w palecie.
Mimo wszystko postanowiłem wypróbować jak nowe rozwiązania sprawdzą się w moim arsenale malarskim. Na pierwszy ogień poszedł Typhus Corrosion.
Według opisu producenta jest to farba dedykowana do robienia oleistych zacieków na pojazdach.
Parafrazując klasykę z górnej półki amerykańskiej kinematografii: I put it's name to the test.
Pierwszy kontakt z farbką jest pozytywny. Cieknie jak trzeba i dobrze wnika w szpary. Po wyschnięciu przyjmuje barwę bardzo ciemnego brudnego brązu (mniej lub bardziej w stylu starego devlan mud). Dodatkowym efektem są malutkie grudki, które widoczne są na zdjęciach.
I teraz sposoby są dwa.
1. Można zostawić jak jest, wygląda to wtedy jak stary zeschnięty olej, który wyciekł sobie kiedyś z silnika lub innych istotnych części pojazdu. (Efekt widać w okolicach czaszki pomiędzy wyrzutnią granatów a gąsienicą na zdjęciu powyżej).
2. Drybrush. Jeśli użyjemy pomarańczy i brązów - wyjdzie fajna rdza. Jeśli brązów i żółci wyjdzie błocko.
(widać to na gąsienicach i w dolnej części pojazdu).
Ocenę efektów w moim wydaniu pozostawiam szanownym czytaczom tego posta.
W mojej własnej opinii farbka jest jak najbardziej OK i na stałe zagości u mnie w palecie.
Subskrybuj:
Posty (Atom)