Dawno nie było u mnie słowa pisanego w większym zagęszczeniu wobec czego postanowiłem to nieco nadrobić. Od dawna nosiło mnie, aby zmierzyć się z fetyszem grania turniejowego w bitewniaki, ale potrzebowałem na spokojnie uporządkować swoje przemyślenia nim przystąpię do ich przelewania na ekran monitora.
Pytanie jakie mnie od dawna nurtuje brzmi: "Dlaczego w Polsce jest tak silny fetysz grania turniejowego?". Co to znaczy? Znaczy to mniej więcej tyle, że jak tylko pojawia się u nas jakiś nowy bitewniak i kilka osób zagra w niego więcej niż raz momentalnie pojawia się przemożna potrzeba zorganizowania turnieju. No bo przecież nie ma mowy o graniu bez turniejowania. Turniejowanie jest najwyższą formą bitewniakowej interakcji i do tego powinniśmy wszyscy dążyć.
Bardzo długo nie mogłem zrozumieć z czego to wynika. Gry bitewne są z reguły jedną z najmniej nadającej się do gry turniejowo-rywalizacyjnej formy rozrywki. O wiele lepsze są w tej roli karcianki czy planszówki, nie tylko ze względu na balans, ale też często ze względu na to, że reguły w bitewniakach są dość luźne w interpretacji i wymagają takiego właśnie podejścia do gry. A rywalizacja nigdy w tym nie sprzyja.
Odpowiedź jaką mam sam dla siebie jest prosta - spuścizna bloku wschodniego. Jeżeli cofniemy się w czasie do lat 80 i początku lat 90, jedyną znaną formą rozrywki było wędkowanie, picie wódki z kolegami i oglądanie sportu w telewizji. Okazjonalnie - czytanie książek czy oglądanie filmów na VHS (jeśli ktoś już miał). Szczytem towarzyskiej formy interakcji międzyludzkiej była gra w remika, tysiąca, ewentualnie w brydża, ale to już mówimy o rozrywkach dla elity. I nagle ni z gruszki ni z pietruszki pojawiły się ludziki. Przyszły do nas z zachodu, ale nie tak jak gry wideo - z pięcioletnim opóźnieniem. Przyszły do nas z opóźnieniem 10-20 letnim. Przyszły razem z falą popularności fantasy. Reakcja większości społeczeństwa mogła być tylko jedna - brak zrozumienia i próba mapowania novum na znane pojęcia. A te były dość jednoznaczne - zabaweczki i bajki dla dzieci. No i w tym momencie sprawa była indywidualna u każdego hobbisty: czy mam wysrane na społeczną akceptację i dobrze mi z tym co mam, czy jednak będę próbował pogodzić ze sobą dwa różne światy. Naturalną linią obrony w tym momencie była próba przekonania otoczenia do tego, że jednak moje hobby to poważna sprawa. Z jednej strony modelarsko, gdzie dużo łatwiej wytłumaczyć się z malowania historycznych pojazdów niż na przykład krasnoludka czy trolla. Z drugiej, trzeba było pozbawić bitewniaki atrybutów zabawy (jako infantylnego tracenia czasu na coś, z czego powinno się dawno temu wyrosnąć). Aby to uzyskać najprościej było wprowadzić pojęcia rywalizacji, gry, strategii, turniejów. Wszystko to, co jest potrzebne do tego, aby hobby nie kojarzyło się z zabawą plastikowymi żołnierzykami a stało się skomplikowaną rozgrywką pomiędzy dwoma geniuszami strategii. W każdym razie w oczach osób postronnych.
W takim właśnie klimacie rozwijały się bitewniaki przez dobre dwie dekady. Dzisiaj sytuacja jest zupełnie inna. Mamy wszechobecne gry planszowe, które przebiły się do mainstreamu w Polsce, która już nie jest w żaden sposób zapóźniona w stosunku do zachodnich nowinek. Mało tego, staliśmy się częścią tego zachodu, a momentami sami go napędzamy. Gry typu roleplaying nikogo już nie dziwią, nawet starych pierników, a wargaming dociera do ludzi nie związanych z hobby poprzez samą popkulturę (ostatnio podczas rozmowy o pracę, kiedy opisywałem swoje hobby usłyszałem - aaa, ludziki! jak Frank Underwood!). Ewidentnie sytuacja przeciętnego figurkowca jest dziś na gruncie towarzyskim nieporównywalnie łatwiejsza. Nie musimy się kryć, udawać, ani udowadniać. Nasze hobby jest tak samo poważne jak każde inne i ma zupełnie inny poziom powszechnej akceptacji niż kiedyś.
Ten klimat sprawia, że powoli przebija się u nas alternatywne podejście do bitewniaków. Jakie to jest podejście? Od zawsze znałem masę osób, którą pasjonowało czytanie fluffu, kupowanie white dwarfów dla zdjęć figurek, zbieranie figurek, malowanie. Grać nie chcieli. Nie wiedzieli jak w to się gra, a żeby się dowiedzieć odwiedzali najbliższy klub i widzieli wykłócających się o zasady, nie domytych "kuców" z niepomalowanymi (a często i nie sklejonymi) armiami pochylonych nad wątpliwej urody stołami zastawionymi tonami książek z zasadami, faqami i klaryfikacjami. Tak, już słyszę te oburzone głosy, że "u nas tak nie było". To nie ma żadnego znaczenia czy było u Ciebie albo u Ciebie. Faktem jest, że taki był obraz "środowiska grającego" czy by sobie tego życzyło czy nie.
Naturalnie, większość takich obserwatorów kończyła interakcję z graczami na tym etapie i nigdy nie wyszła dalej, aby odkryć fakt, że niektórzy turniejowcy to też zaangażowani hobbyści, a ich rywalizacja nigdy nie sięga tak daleko aby psuć frajdę z gry współgraczom. I właśnie tacy gracze wychodzą powoli na światło dzienne w naszej lokalnej społeczności. Wargamingowcy, którzy lubią w tym hobby to, co stanowi jego pierwotną definicję, a nie jej wypaczoną przez realia post-socrealistycznej rzeczywistości formę kamuflowania swoich kluczowych atrybutów. A atrybuty te to świetna zabawa we wspólnym gronie, nastawiona na odgrywanie scenariuszy (historycznych, książkowych, fluffowych), malowanie i przygotowywanie pięknych armii i terenów i wielogodzinne dyskusje na tematy okołohobbystyczne. Tak właśnie wyglądał stary dobry wargaming. Wargaming znany od pokoleń na zachodzie. Wargaming do którego nawiązywało hasło/pojęcie "Oldhammer" - stworzone w odpowiedzi na komercjalizację Warhammerów i próbę zrobienia z nich gier rywalizacyjnych przez nowych właścicieli Games Workshopu. Szczytem paradoksu jest dla mnie próba użycia tego pojęcia przez niektóre środowiska w Polsce do opisu turniejowego grania w nie-oldhammerowe edycje Warhammera, nie mówiąc już o nazywaniu oldhammerem grania w The Ninth Age (gry której naczelny priorytet to balans). Stare, nie skomercjalizowane edycje Warhammera Fantasy (1-3) stawiały nacisk nie na układanie wymaksowanych rozpisek a na tworzenie klimatycznych armii. Nie na granie w pitched battle, a wykręcone scenariusze, często prowadzone przez Mistrzów Gry! Takiego ducha miał też Age Of Sigmar w momencie kiedy wychodził. Ducha jakiego starał się przenieść jego autor - Jervis Johnson, stary wyga, który od lat próbował promować granie "oldhammerowe". Niestety nacisk "planszówkowej" części społeczności, która jest obecnie w większości spowodował częściowe porzucenie tej idei na rzecz "balansowania" armii. Na szczęście narrative play jeszcze nie umarł, a nawet dostał świetny dodatek w postaci kampanii Malign Portents.
Reasumując. Turniejowe granie na zachodzie pojawiło się na skutek stopniowej causalizacji wargamingu i próby dotarcia z nim pod strzechy przez duże firmy. Na skutek powolnej planszówkozacji bitewniaków. U nas pojawiła się od razu turniejowa forma wargamingu, bez bagażu dziesiątek lat typowo zorientowanego na hobby-aspect wargamingu. Ta "casualowa" forma wchodzi teraz zupełnie tylnymi drzwiami i w odwrotnej kolejności.
Pytanie jakie pozostaje, to czy tradycyjny wargaming ma jeszcze miejsce bytu w dzisiejszych czasach. W czasach millennialsów, pokolenia X, ludzi nastawionych na łatwą i szybką rozgrywkę. Najchętniej z użyciem pre-painted models. Z zasadami, turniejami, rywalizacją, bo do tego prowadzi komercjalizacja bitewniaków i próby pozyskania nowych klientów. Jak pokazuje praktyka da się pogodzić te dwa światy. Świetnie robi to Warmachine, X-wing, a ostatnio do grona dołączył też Shadespire. I to bardzo dobrze. Bitewniaki to pojemne hobby i każdy powinien znaleźć tu swoje miejsce. Szczególnie jeśli potencjalnie wprowadzi go to w świat oldhammerowego wargamingu. Czego Wam i sobie życzę.
Fajnie poczytać takie analizy, dziękuję! Chociaż nie do końca zgodzę się z opozycją: domowe granie klimatyczne vs ciśnieniowe granie turniejowe. Dla mnie imprezy masowe związane z grą to przede wszystkim okazja do tego, by poświęcić ulubionemu systemowi więcej czasu. Albo nawet nie systemowi, tylko po prostu hobby. Może to szczęście, a może po prostu wiek uczestników takich imprez (średnio 30+), ale nie zdarzyło mi się w ich trakcie kłócić czy spinać. Co z kolei miało miejsce w trakcie gier towarzyskich, gdy byłem nastolatkiem.
OdpowiedzUsuńFajny ten fragment mówiący o społecznej percepcji bitewniaków. W ogóle mam poczucie, że w dzisiejszych czasach i dużych miastach dużo łatwiej o bycie zaakceptowanym nawet z nietypowym hobby. To świetna sytuacja, poluzowana bowiem zostaje blokada wstydu dla tych wszystkich, którzy chcieliby spróbować figurek.
Ale ja nie zestawiałem domówek z imprezami! Tylko i wyłącznie nastawienie. Da się zrobić świetne imprezy z narracyjnym motywem przewodnim i klimaciarskim podejściem, da się też zrobić beznadziejne domówki. Co do blokady wstydu, to rzeczywiście jest coraz mniejsza, zdarzyło mi się już w biurze robić szybkie "demo gry" :-)
UsuńBrawo! dzięki takiemu podejściu hobby staje się coraz popularniejsze. Mi się zdarzyło w robocie malować figurki. Przy współpracownikach :)
UsuńAmen :)
OdpowiedzUsuńFajny tekst, sporo racji, ale nie zgadzam się z nim w 100%.
OdpowiedzUsuńJeśli chodzi o akceptowanie "nerdozy" w jakiejkolwiek postaci, to fakt, mam wrażenie, że odkąd dzieciaki, które wcześniej zagrywały się w "piwnicach" w warhammera/dedeki czy figurk sami są rodzicami i posiadają spore zasoby gotówki wszystko to trafiło do mainstreamu, podobnie jak z komiksami czy Gwiezdnymi Wojnami.
Co do środowiska graczy to tez dojrzewa o no razem z nami. X lat temu w sklepach/klubach królowały spinające się nastolatki, dzisiaj panowie po 30stce.
A co do casuali vs powergamer, to myślę że podobnie jak z grami komputerowymi, oferta rozrosła się na tyle, że bez konfliktowo mogą koło siebie funkcjnować fani CS'a czy LoLa i fani Wiedźmina czy innego Skyrima :).
To prawda, dziś hobby rozrosło się tak bardzo, że jest w nim miejsce dla każdego, właśnie to była moja myśl przewodnia. Kiedyś scena była napędzana wyłącznie poprzez turniejowe granie. Dzisiaj pojawiają się imprezy nastawione czysto na narracyjne granie i nikogo to już nie dziwi, a takich graczy robi się coraz więcej i nie są już tylko kojarzeni z kanapowym graniem.
UsuńLaboga.. Ciężko się odnieść do tego bo masz zupełnie inne doświadczenia.. Ja zacząłem przygodę z bitewniakami roku pańskiego 1995 od kilku figurek do WFB (malujemy!!). Po wyjściu w 1996 roku V edycji młotka ruszyłem na podbój starego świata wydaną w ówczesnym czasie Bretonnią. Ponieważ jest to gra czyli rzecz z natury zawierająca rywalizację to mając piękny trikolor jeździłem po wszystkich możliwych konwentach z uwagi na TURNIEJE. Grało się -przegrywało - wygrywało - systemy pucharowe / szwajcarskie - ligii - eventy w stylu Wrocław vs Kraków. Bardzo miło to wspominam. Rywalizacja wspaniała. Same nerdy bo nikt inny o hobby nie wiedział. Była z tego wielka radocha.
OdpowiedzUsuńOd tamtej pory każdy system w który gram kręci mnie wtedy gdy istnieje zorganizowana scena turniejowo - eventowa. Myślę że większość graczy jednak dąży do tego by jego mechy/żołnierze/czołgi/demony wygrywali i nie ma w tym nic zdrożnego. Myślę że historię o awanturach, niedomytych ziomkach i inne bajki można włożyć między.. bajki.
Scena casualowa bierze się z innego podejścia do gry i istnieje równolegle. Są to ludzie grający okazyjnie, niekoniecznie ze znajomością zasad (home rules), niekoniecznie posiadający nawet figurki (najbardziej fluffowe bitwy na pierdyliard punktów graliśmy jako szczeniaki posiadający powycinane kartoniki zamiast armii). Jest to fajna nisza którą szanuję, natomiast poziom niczym nieuzasadnionego hejtu który potrafi wygenerować jak przychodzi taki casual na turniej i jojczy że mu klimatyczne figurki nie potrafią bitwy zrobić jest czasami żenujący.
Jest też trzecia grupa która jest czasami błędnie wiązana z casualami - czyli klimaciarze/modelarze którzy czerpią przyjemność z grania pomalowanymi armiami i dla których wyciągnięcie plasiku na stół równa się ze śmiertelną obrazą.. Dodatkowo są jeszcze modelarze historycy którzy potrafią obrazić się na grę bo ktoś ma niehistoryczne malowanie centek na onucach ...
Reasumując są trzy światy które się przenikają ze sobą. Trzy światy które mają dodatkowo 4 areały wspólne. Większość graczy potrafi znaleźć dla siebie odpowiednią niszę (Maniek - Casual/modelarz, Ja - gracz/casual). Natomiast jak w każdym świecie problemem są osoby które nie potrafią wyjść ze swego poletka uważając, że ich poletko jest najważniejsze na świecie i jedyne by móc je określić mianem "wargamingu".
A jako świetny system startowy mogący powiązać wszystkie trzy światy polecam Tanks!
Proste, odrobine skomercjalizowane (karty a'la xwing), tanie, dodatkowo w instrukcji jest informacja że nie musisz malować bo bazowy kolor jest w miarę ok, ale popatrz jak fajnie wyglądają zrobione. A to co modelarze potrafią robić z miniaturami to każdy wie ;)
A jako stary pierdziel powiem Wam, że najważniejsze to dobrze się bawić. Maniek tekst fajny, choć zbudził we mnie jak widzisz dawno nie spotykaną refleksję.
Bardzo się cieszę że udało mi się wykrzesać tyle nostalgii z Ciebie :-) Przy tym bardzo Ci zazdroszczę drogi warhammerowego gracza (sic!) oraz tego że nie miałeś do czynienia z niedomytymi kucami ;-) Ale skoro wszystko było takie fajne, to dlaczego porzuciłeś granie w WFB? W dodatku chyba w momencie kiedy wyszła jego najlepsza turniejowa edycja? Tanks, to faktycznie gra, którą mogłem wymienić w ostatnim akapicie, pewnie jest to coś, w co mógłbym grać, ale już i tak mam za dużo czołgów ;-)
UsuńTe "ciśnieniowe kuce" nad pustymi stołami to chyba głównie gracze Warhammerowi... Im do szczęścia wystarczy kartka papieru z symbolem danego terenu i kochają się wykłócać. Młode to... płoche, a czasami stare i głupie. Taki obraz nie występuje zasadniczo w Bolt Action, gdzie środowisko za priorytet stawia sobie granie na ładnych i licznych makietach. Przy pomocy pomalowanych ludzików. Syfu nie widziałem również w Malifaux. Najbardziej nastawiona na turnieje historyczna gra jaką jest OiM też koncentruje się na makietach. ;)
OdpowiedzUsuńOj nie tylko Warhammerowi, ale prawdą jest, że bardzo często ludzie uciekali od Warhammera właśnie z tego powodu! Tym niemniej w Bolcie też królują Tygrysy, jeepy z bazookami, min-maksowane oddziały itp, choć zjawisko jest nieporównywalnie mniejsze.
UsuńJeżeli ktoś w Bolt Action wystawia Tygrysa to wiesz, że on jest 100% klimaciarzem. Tygrys to czołg bezsensowny na poziomie starć plutonów piechoty. ;) Z resztą jest różnie. Pamiętajmy iż w BA kupujemy sekcje piechoty więc minimmaks 5-ciu chłopa z dwoma lmg może być sekcją wsparcia w drużynie - jest to poprawne pod względem klimatu. Najczęściej jednak środowisko mityguje kolegów i krzywo patrzy na ludzi przeginających i wykorzystujących skrzywione jednostki. Szczególnie w nadmiarze. Np. Nikt nie gra przeciwko piechocie na plutonie pancernym złożonym z M3 Stuartów. Inną sprawą są gry nadpsute, gdzie takie przyzwolenie idzie z góry (dla mnie OiM ale to powinno się zmienić).
UsuńEh, masz rację, "przejęzyczyłem się" chodziło mi oczywiście o Panzer IV i jego Tiger feara, oraz fakt że nikt przez to nie gra na Stugach. A do tego jeszcze wszechobecne Pumy :-) I zgoda, że dużo robi przyzwolenie wśród współgraczy. W naszym lokalnym środowisku krzywo patrzy się na jeepy z bazookami :-)
UsuńManiuś, ja tego Stuga próbuję wystawić od roku, ale jak widzę punkty za niego i panzera to mnie normalnie Kniespel strzela! :)Paradoksalnie największych "napinaczy" spotkałem niestety w Bolt Action, ale może to mój pech, a nie wina systemu.
UsuńBardzo dużo ludzi gra w ten system. Obecnie jest najbardziej rozpowszechnioną grą historyczną w Polsce... więc nie można wykluczyć pojawienia się "napinaczy". Sam raz na takiego natrafiłem (kapryśna rozpacz) i był to dla mnie dosłownie szok. Margines zawsze istnieje.
UsuńŚwietny artykuł, podbudował moje serce klimaciarza! :D
OdpowiedzUsuńKlimaciarze wszystkich blogów łączmy się! :-)
UsuńŁączymy się!:-) Dobry tekst.
UsuńNajgorzej jest jak robisz armie dla "fluffu" i chcesz sobie pograc a przeciwko tobie stanie gostek ktory wyliczyl KAZDY PUNKT aby byl jak najwiekszy "wp**dol" dla drugiego gracz
OdpowiedzUsuńA potem wygrywasz albo jest remis i nagle piana z pyska, plucie i nazywanie wszystkich oszustami i bandytami przez goscia ktory wystawil armie przekoxow z "karteczek" (bo od 2 lat mowi ze figurki kupi nastepnym razem)
Dlatego siedze juz tylko w modelach zeby to sobie lezalo zdala od "kucy" i niepotrzebnego stresu
To akurat bardzo przykre :( Dlatego trzeba sprawdzić najpierw z kim się gra, gorzej jak się nie ma w okolicy nikogo innego.
UsuńDobry tekst. W dużym stopniu się zgadzam z postawionymi tezami. A pod dobrym tekstem sporo dobrych komentarzy:)
OdpowiedzUsuńRozczochranych meneli o wątpliwej prezencji i zapachu grających stadnie w ludki widziałem niejednokrotnie na własne oczy. Na szczęście aparycja i ogólne wrażenie budzone przez radosne grono graczy poprawia się z roku na rok ;)
Interesujące, że ilu ludzi, tyle podejść do bitewniaków. Osobiście identyfikuję się najbardziej z grupą klimaciarzy. Zgadzam się ze stwierdzeniem, że większość gier bitewnych średnio się nadaje do wyłonienia "lepszego". Nadają się za to całkiem dobrze, do znajdowania odpowiedzi na pytanie "jak może wyglądać sytuacja, jeśli...". Odnosząc się do przykładu, który pojawił się w komentarzach: Jak dla mnie granie plutonem trzech Stuartów przeciw samej piechocie nie jest dla mnie z definicji bezsensowne. Jasne, dość głupio założyć, że cel jest taki, że piechota ma te czołgi zniszczyć. Sprawa się diametralnie zmieni, jeśli ustalimy, że wystarczy, że piechociarze przed czołgami uciekną. Albo pochowają się gdzieś i wytrzymają 15 minut aż nadejdzie wsparcie z powietrza (włącza mi się wizja z "Szeregowca Ryana"...).
Piękno bitewniaków polega dla mnie właśnie na możliwości "zasymulowania" i sprawdzenia, jak się może zakończyć i do czego doprowadzić dana hipotetyczna sytuacja i zbudowaniu w ten sposób pewnej opowieści.
Jeżeli chodzi o tą konkretną sytuację - trzy wczesnowojenne M3 stuart posiadają 23 kostki strzelania z ckmów. Mają zasięg na prawie cały stół, dobrą prędkość. Mogą ostrzelać 4 różne cele co prawdopodobnie wiąże się z przyszłymi testami na rozkazy. Jeden kosztuje 150 pkt więc ten Stuarty mają jeszcze wsparcie licznej piechoty zmotoryzowanej. Natomiast w BA przeciwnik zgromadzi ok. 70 piechurów, jedno działo ppanc i może karabin ppanc... Same Stuarty mają 69 kostek strzelania. ;) Możemy oczywiście wymyślać warunki, scenariusze, ale ja wolę po prostu nie nadużywać błędnej mechaniki bądź mocnych w danej sytuacji jednostek.
UsuńNie będę udawał, że znam się na mechanice BA, bo się nie znam, ale te dziesiątki kostek brzmią poważnie:) Nie znając mechaniki mogę jednak założyć, że jeśli choć w ogólny sposób przybliża ona warunki walk z czasów drugiej wojny, to obejmuje mechanizmy, które pozwalają na zniwelowanie przewagi ogniowej czołgów przez, na przykład, niekorzystny dla nich teren z ograniczonym polem widzenia, rozpiętością w pionie, utrudnieniami w poruszaniu się pojazdów (barykady, zwały gruzów, pola minowe) itd. Istotą tego, co chcę powiedzieć jest to, że nawet w warunkach przewagi jednej strony można dobrać warunki początkowe, w których i silniejszy, i słabszy gracz, będzie się dobrze bawić:)
UsuńGdybym ustawił te czołgi na krańcu stołu, za rzeką i lasem aby nic nie widziały... może... :P Ale poważnie pisząc umocnienia są dobre ale na nic się nie zdadzą jeżeli nic temu Stuarcikowi nie zagrozi. Po prostu podjedzie na najbliższą odległość w drugiej turze i wytnie drużynę przeciwnika. Musiałby to być naprawdę masakryczny teren, co najmniej zawalone ruinami miasto, w którym czołgi będą sobie przeszkadzać wzajemnie i nie będą fizycznie w stanie dojechać do wroga. To jednak wymaga mnóstwa terenów... Prościej nie wystawiać. Na jednym czołgu i np. jednej tankietce przeciwko pieszemu wrogowi też można się doskonale bawić (grałem. ;)).
UsuńI właśnie o to, moim zdaniem, w tym wszystkim chodzi - żeby się doskonale bawić! :)
UsuńAkurat sprawa Stuarta wygląda jakby ten kto pisał reguły patrzył tylko na tabelkę z liczbą karabinów w pojeździe, a nie przeczytał pół artykułu na temat użycia tych czołgów. Kolejne wersje nie miały tylu karabinów, bo te w sponsonach okazały się praktycznie bezużyteczne (trzeba było celować obracając całym czołgiem), więc dawanie im tylu kostek w grze jest zupełnie bez sensu. :)
UsuńZnam i szanuję Twoje podejście do tematu, ale nie sądziłem że polecisz tak krytycznie o graczach turniejowych. Generalnie, moje przemyślenia są bardzo zbliżone do wypowiedzi Pokrzywa. Gra to rywalizacja. Jednym się to nie podoba i grają klimatyczne, narracyjne bitwy, a porażka nie ma dla nich znaczenia (podobno). Drugich rywalizacja kręci, czasami tak bardzo, że figurki to tylko narzędzie, które ma pomóc osiągnąć cel - wygraną. Wtedy nie liczy się czy model jest pomalowany i czy górka to górka czy płaska kartka.
OdpowiedzUsuńKlimaciarz decydując się na udział w turnieju musi liczyć się z tym, że spotka tam także mathhammer’owców, którzy przegrywając toczą pianę z ust. Swoją drogą, kiedyś trafiłem na jednego takiego “mistrza”. Kiedy moje Imperium dokopało jego “jaszczurkom”, mało nie wyskoczył z butów :)
Pamiętajmy, że ważne jest to kim się otaczamy. W obecnych czasach każdy znajdzie graczy, którym będzie odpowiadał dany typ rozgrywki i wszyscy będą się dobrze bawić.
For the Emperor! ;)
Nigdy nie byłem na żadnym turnieju, nie ciągneło mnie. Idea grania klimatycznego dużo mocniej do mnie przemawia. A co do "kuców" to chyba nie jest to tylko kwestia turniejów (nie wiem, nie bywałem nie będę mówił, że tak jest) - ostatnio byłem wyjazdowo w pewnym sklepie i w środku kilka osób coś omawia, kilka gra. Jakaś połowa mrocznie odziana, włosy długie albo krótkie, ale niemal w komplecie przetłuszczone na maksa lub bardzo widoczny łupież. Do tego mocno wyczuwalny zapach potu w całym lokalu. Dziadzieje już chyba, bo mi teraz takie rzeczy mocno jednak przeszkadzają. Na studiach się tłukło sesje RPG z różnymi ludźmi i takie "lajty" nikomu nie przeszkadzały - choć pamiętam, że jak raz kumpel przyszedł w skarpetach nie zmienianych chyba z tydzień to dostał od pozostałych współgraczy "uwagę do dzienniczka" :)
OdpowiedzUsuń